Obecność Boża

Fragment książki Scotta Hahna "Znak Życia. 40 zwyczajów i ich korzenie biblijne" poświęcony życiu w obecności Bożej.

My, współcześni chrześcijanie, mamy mało okazji do używania słowa świątynia. Nigdy nie przyjęło się ono po­wszechnie jako nazwa miejsca chrześcijańskiego kultu.

W języku starożytnych Żydów termin świątynia odnosił się do jednej, dominującej rzeczywistości: było nią cen­tralne sanktuarium ju­daiz­mu w Jerozolimie, miejsce kultu zniesione przez króla Salo­mona, zniszczone, następnie odbudowane, a w końcu wspaniale od­no­wione w czasach świętego Pawła przez królów Herodów. Dla Żydów istnia­ła tylko jedna Świątynia. Było to jedyne miejsce, w którym wolno im było składać ofiary; wyznaczone w boski sposób miejsce Bożej obecności. Było to jedyne miejsce na ziemi, któ­re naprawdę można było nazwać świętym. Było to miejsce, w którym mieszkał Boży Duch.

Ważne jest, abyśmy to dobrze zrozumieli: Żydzi nie wie­rzyli w to, że Bóg jest obecny tylko w Świątyni, a nieobecny w całej reszcie stwo­rzenia. Głosili oni, tak jak my to czyni­my dzisiaj, że Bóg jest wszędzie. Żydzi utrzymywali jednak także, że jest On obecny w sposób szczególny dla swojego ludu w Świątyni Jerozolimskiej i jej obrzę­dach. Świątynia była miejscem, do którego Żydzi mogli się schronić przed brudem świata i doświadczyć obecności Boga w czystości.

Kiedy jednak Słowo stało się ciałem, Świątynia znalazła swoje spełnienie w Jezusie Chrystusie, który utożsamiał swo­je ciało z Bożą świątynią (por. J 2,19—21). W pewien sposób forma i funkcja budowli w Jerozolimie została obecnie przy­jęta i udoskonalona w ciele Chrystusa.

Co więcej, Jezus utożsamiał świątynię swego ciała ze swo­im ludem, to znaczy z Kościołem (por. Dz 9, 4).

Ta nowina wywarła głębokie wrażenie na świętym Pawle i stała się centralnym tematem jego nauczania. Kościół był teraz miejscem szczególnej Bożej obecności i składania ofiar. „Czyż nie wiecie, że jesteście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was? [...] Świątynia Boga jest święta, a wy nią jesteście” (1 Kor 3, 16—17). I dalej: „Bo my jesteśmy świąty­nią Boga żywego — według tego, co mówi Bóg: Zamieszkam z nimi i będę chodził wśród nich, i będę ich Bogiem, a oni będą moim ludem” (2 Kor 6, 16).

Odtąd Boża obecność i oczyszczający rytuał nie były zamknięte w jednym, geograficznie określonym miejscu. Przestały one także być wyłącznym przywilejem jednej grupy etnicznej. Świątynia nie miała już ścian. Stała się powszech­ną — to znaczy katolicką.

Myśl ta kontynuowana jest w Liście do Efezjan, w któ­rym znajdujemy wszystkie znamiona wiary Kościoła — jest on jeden, święty, katolicki i apostolski — co wyraża się szcze­gółowo w kategoriach konstrukcji świątyni: „A więc nie jesteście już obcymi i przybyszami, ale jesteście współoby­watelami świętych i domownikami Boga — zbudowani na fundamencie apostołów i proroków, gdzie głowicą węgła jest sam Chrystus Jezus. W nim zespalana cała budowla rośnie na świętą w Panu świątynię, w Nim i wy także wznosicie się we wspólnym budowaniu, by stanowić mieszkanie Boga przez Ducha" (Ef 2, 19-22; kursywa dodana przez autora).

Żyjąc w pełni w Kościele, jesteśmy świątyniami Bożej obecności. Tradycja katolicka uczy nas jednak „praktyko­wać Bożą obecność i sprawować „akty Bożej obecności — odmawiać proste modlitwy inwokacyjne. Jeśli Bóg jest stale w nas obecny, to dlaczego musimy dokonywać takich aktów?

Czynimy to dla nas samych, nie dla Niego! Nie jest tak, że Bóg jest jakimś dżinem, którego trzeba wywoływać przez pocieranie lampy. Nie, On jest obecny. Ale my musimy sobie o tym przypominać. Przypominanie to powinno nas odmieniać.

Rozważmy analogię: Kiedy odwiedza mnie moja ukocha­na matka, to świadomie wystrzegam się pewnych nawyków, które mogą ją zirytować. Z drugiej strony, zmieniam się na tyle, by robić i mówić rzeczy, o których wiem, że ją zado­wolą. Czynię to wszystko, ponieważ szanuję ją i kocham — i może także dlatego, że nigdy nie tracimy owego dzie­cinnego pragnienia, by zadowolić rodziców, co jest oznaką zdrowego lęku i respektu.

Nasze mamy potrafią nam oczywiście pomóc w tych wysiłkach. Jeśli w jakiś sposób zapominamy o ich bliskiej obecności, wiedzą one, jak nam o niej przypomnieć, na przy­kład chrząknięciem lub upuszczeniem czegoś na podłogę.

Jak dobrze jest, gdy jesteśmy tak świadomi Bożej obec­ności i tak chętni, by robić to, co Bóg lubi, a unikać tego, czego nie lubi. Nies­tety, On rzadko przy nas chrząka. Z przyjemnością wynajduje jednak inne sposoby przyciągnięcia naszej uwagi, a tradycja katolicka odno­towuje dla nas wiele z nich. Roz­działy tej książki można traktować jako osobne części lub całość, jako metody praktykowania Bożej obecności.

Robimy to przede wszystkim poprzez lepsze Jego po­znanie. Kiedy studiujemy Pismo Święte i spędzamy czas z Panem na mod­litwie, nasza wiedza o Bożych zamysłach rośnie i jest to początkiem miłości, ponieważ nie możemy kochać kogoś, kogo nie znamy.

Możemy jednak uczynić więcej. Możemy także użyć bar­dziej specyficznych metod znanych jako „modlitwa Bożej obecności”.

Modlitewniki proponują nam wiele tradycyjnych mo­dlitw, które uznają Bożą obecność. Jedna z moich ulubio­nych zaczyna się od słów: „Panie mój i Boże mój, mocno wierzę, że jesteś tu obecny, że mnie widzisz, że mnie słyszysz. Uwielbiam Cię z najgłębszą czcią...”. Co oczywiste, pierwsze słowa tej modlitwy stanowią doskonałe uznanie Bożej obecności, podobnie jak słowa uwiecznione przez świętego Tomasza Apostoła, kiedy rozpoznał on zmartwychwstałego Pana (J 20, 28). Możemy także modlić się po prostu imieniem Jezus lub użyć jednej z próśb, o których była mowa w roz­dziale dwunastym.

Pomagają nam także obrazy. Być może nasze warunki pracy pozwalają nam mieć w pobliżu krzyż lub święty wize­runek. Niekiedy nie mamy takiej swobody. Możemy jednak zawsze znaleźć jakiś sposób przypominania o Bożej obec­ności. Mam przyjaciela, który zrobił sobie krzyż z dwóch wielkich spinaczy i codziennie umieszcza go obok swojego telefonu. Ponieważ większość jego pracy polega na rozmo­wach telefonicznych, ów krzyż nieustannie przypomina mu o Bożej obecności. Chrześcijanie pierwszych wieków zamiast znaku krzyża kreślili kształt ryby w swoich domach, miejscu pracy, na lampach i bochnach chleba. Na pewno możemy znaleźć sobie dyskretne znaki, przypominające nam o Bożej obecności.

Spośród wielu praktyk, które można odnaleźć w tej książ­ce, z pewnością kilka okaże się dla Was przydatnych. Być może ułożycie sobie ich plan i będziecie je wypełniać co jakiś czas w ciągu dnia.

Chcemy być świadomi Bożej obecności w każdym czasie. Nasze praktyki lub modlitwy i studia są niczym pnącza, któ­re sadzimy w ciągu dnia — to sporadyczne chwile skupionej uwagi na osobie naszego Pana. Jeśli będziemy je przeżywać właściwie, chwile te będą się rozrastać, a nasza świadomość Bożej obecności rozciągnie się na cały dzień, jak bluszcz, który pnąc się po murze, przyozdabia go.

ROZWAŻ W SWOIM SERCU

Na początku nowicjatu [Brat Laurenty] spędzał godziny na prywatnej modlitwie i rozmyślaniach o Bogu, tak aby przekonać swój umysł o Bożej obec­ności i aby wyryć ją sobie głęboko w ser­cu. Czynił to raczej poprzez pobożne uczucia i zanurzenie w świa­tłości wiary, aniżeli poprzez rozumowe studia i wy­szu­ka­ne medytacje. Za po­mocą tej prostej i pewnej me­tody wprawiał się on w wiedzy i miłości Boga, starając się usilnie żyć w nieustannym poczuciu Bożej obecności i, o ile to możliwe, nigdy o niej nie zapominać.

Kiedy podczas modlitwy napełnił on swój umysł wiel­kim uczuciem do nieskończonego Boga, uda­wał się do pracy w kuchni (ponieważ był kucha­rzem zgro­ma­dzenia); tam, rozważywszy najpierw rozmaite sprawy związane z jego obowiązkami, oraz to, jak i kiedy wszystko powinno być zrobio­ne, spędzał on wszystkie przerwy, jak również czas przed i po pracy, na modlitwie.

Kiedy rozpoczynał swoją pracę, mówił do Boga z sy­nowskim zaufaniem: „O mój Boże, ponieważ jesteś ze mną, a ja muszę teraz, podporządkowu­jąc się Twoim nakazom, skierować mój umysł ku tym zew­nętrz­nym rzeczom, błagam Cię, byś udzielił mi łaski dalszego prze­bywania w Twojej obecności; aż do końca po­ma­gaj mi, przyjmij moją wszelką pracę i wszystkie moje uczucia”.

Kontynuując pracę, wciąż rozmawiał on ze swo­im Stwórcą, błagając Go o łaskę i poświęcając Mu wszyst­kie swoje uczynki. Kiedy skończył, badał samego siebie, jak wykonał swoje obowiązki; jeśli uznał, że dobrze, wówczas dziękował Bogu; jeśli było inaczej, prosił o przebaczenie, i bez zniechę­cenia kierował on znowu swój umysł ku Bogu, i nadal wprawiał się w doświadczaniu Bożej obec­ności, tak jakby nigdy się od niej nie odrywał. „I tak”, mawiał on, „po powstaniu z moich upad­ków i przez wielokrotnie ponawiane akty wiary i miłości doszedłem do stanu, w którym będzie dla mnie tak trudnym nie myśleć o Bogu, jak gdy­bym po raz pierwszy się do tego przysposabiał.

Ponieważ Brat Laurenty odnalazł taką korzyść w cho­dze­niu w Bożej obecności, było dla niego czymś natu­ral­nym, by zalecić to z zapałem innym; jednak jego przy­kład był silniejszym bodźcem od jakichkolwiek argumentów, które mógł przedsta­wić. Wyraz jego twarzy był budujący; pojawiała się na niej tak słodka i spo­kojna pobożność, która musiała wpłynąć na jego obserwatorów. I widzia­no, że w największej gorączce kuchennej pracy wciąż zachowywał on swoje wspom­nienie i kie­rował myśli ku niebu. Nigdy nie był po­rywczy ani nie próżnował, ale wszystko czynił na czas ze stałym opanowaniem i spokojem ducha. „Czas pracy”, mawiał on, „nie różni się dla mnie od czasu modlitwy; a w hałasie i rozgardiaszu mo­jej kuchni, kiedy kilka osób naraz prosi o różne rzeczy, posiadam Boga w takim spokoju, jak gdy­bym klęczał przed Najświętszym Sakramentem”[1].

Anonimowe wspomnienie Brata Laurentego, XVII w.


[1] Brother Lawrence, Practice of the Presence of God, Konwersacja 4 (lekko zmodyfikowana przez autora).