Lekcje wczesnego Kościoła

Rozdział z książki Scotta Hahna "Nieście i przyjmujcie Dobrą nowinę" na temat wpływu chrześcijan na humanizację antycznego brutalnego społeczeństwa.

Spośród wielu tytułów, jakie nadano Rzymowi, jednym z naj­bardziej trafnych jest „miasto męczenników”.

Dawno temu wierni chrześcijanie umierali dla Jezusa na rzymskich ulicach. Ich krew wsiąkała w ziemię na rzymskich arenach. Dzisiaj na tych samych ulicach i w miejscach tych samych aren stoją kościoły, które przechowują ich imiona na wieki.

Wielcy Apostołowie Piotr i Paweł, męczennice Agnieszka i Cecylia, siostry Prakseda i Pudencjana — ci święci świadczyli o Chrystusie swoją śmiercią i odegrali kluczową rolę w ewan­gelizacji rzymskiego świata. Pośrodku miasta, w którym umar­li, budujemy kościoły, aby ich uczcić. Obchodzimy również ich wspomnienia w liturgii i piszemy o nich w książkach historycznych.

Ale jeśli chcemy naprawdę zrozumieć wewnętrznego ducha tej pierwszej ewangelizacji — ucząc się lekcji, które może ona dawać Nowej Ewangelizacji — potrzebujemy świadectwa nie tylko na wielkich świętych i męczenników z Rzymu. Musimy również patrzeć na Zwykłych chrześcijan – mężczyzn i kobie­ty, którzy świadczyli o Chrystusie przez normalne czynności, rutynowo wykonywane każdego dnia. Niewiele książek histo­rycznych o nich pamięta i prawie nie ma kościołów zbudowa­nych na ich cześć, ale to może właśnie ich świadectwu stara ewangelizacja Zachodu zawdzięcza swój sukces bardziej niż komukolwiek innemu.

STAROŻYTNA WOJNA Z KOBIETAMI

W swojej książce Rozwój chrześcijaństwa (The Rise of Chri­stianity) socjolog Rodney Stark prezentuje obraz tego, jak wygl adało życie kobiet w starożytnym cesarstwie rzymskim, zarówno tych biednych, jak i bogatych. Ten obraz nie jest przyjemny.

Na początek należy zauważyć, że wiele kobiet nie przeży­ło więcej niż jeden dzień. Było tak dlatego, że rzymski świat postrzegał córki nie jako błogosławieństwo, ale jako brzemię. Całkowicie w świetle prawa, z jakiegokolwiek po­wodu, ojco­wie mogli zamordować lub opuścić swoje córki w ciągu kil­ku godzin od narodzenia. Nowo narodzonych synów czekał podobny los, jeśli wykazywali jakieś oznaki fizycznego znie­kształcenia lub słabości.

Przez pierwsze dwanaście lat życia przeciętna rzymska dziewczyna otrzymywała albo bardzo słabą edukację, albo nie doświadczała jej w ogóle.

Jak potwierdzają badania archeologiczne, ten patriarchal­ny przywilej nie był tylko zapisem prawnym. Inskrypcje na grobach w starożytnym mieście Delphi pokazują, że z ponad sześciuset rodzin, które są tam pochowane, tylko sześć wycho­wało więcej niż jedną córkę. W Rzymie archeolodzy odkryli kanały ściekowe dosłownie wypełnione po brzegi szczątka­mi niemowląt. A spisy ludności we Włoszech, Azji i Afryce Północnej wskazują, że na 140 dorosłych mężczyzn przypada­ło jedynie 100 dorosłych kobiet[1].

Dowód na powszechność tego dziewczęcego dzieciobój­stwa można spotkać na przykład w tym fragmencie listu napi­sanego przez pewnego męża, Hilariona, do swojej żony Alis:

Wiedz, że wciąż jestem w Aleksandrii. Nie martw się, jeśli wszyscy wrócą, a ja tu zostanę. Proszę i błagam, abyś do­brze się zajmowała naszym synkiem, a jak tylko otrzymam zapłatę, wyślę ją do ciebie. A jeśli byś urodziła [zanim wró­cę do domu], to jeśli to będzie chłopiec, to go zatrzymaj, a jeśli dziewczynka, to wyrzuć[2].

Nawet jeśli dziewczynka nie miała ojca, który myślałby o niej jako o czymś, co można „wyrzucić, to życie, jakie ją czekało, mało przypominało życie, jakiego ktokolwiek z nas chciałby dla swojej córki.

Przez pierwsze dwanaście lat życia przeciętna rzymska dziewczyna otrzymywała albo bardzo słabą edukację, albo nie doświadczała jej w ogóle. Następnie, około okresu dojrzewa­nia płciowego (a i często przed tym), ojciec oddawał ją za żonę mężczyźnie dużo starszemu od niej. Annały rzymskiej histo­rii wspominają mnóstwo przypadków dziewczyn nawet jede­nastoletnich wychodzących za mąż za mężczyzn w wielu lat pięćdziesięciu i więcej.

Potem nasza typowa rzymska kobieta mogła się spodzie­wać życia, w którym prawo nigdy nie pozwoliłoby jej na po­siadanie własności, gdzie właściwie określałoby ją samą jako własność męża (który mógł się z nią rozwieść w każdej chwili, bez żadnej przyczyny). Mogła się również spodziewać dziele­nia się swoim mężem z szeregiem nałożnic i prostytutek — mę­skich i żeńskich — jak i przechodzenia przez jedną lub więcej wymuszanych aborcji, aborcji, które miały równie duże szanse ją zabić, jak uczynić bezpłodną.

Kiedy filozof Thomas Hobbes opisał życie jako „okropne, brutalne i krótkie”, opisał niemalże doskonale życie kobiet w czasach rozkwitu cesarstwa rzymskiego.

WYZWOLENIE KOBIET

W przeciwieństwie do tej egzystencji z piekła rodem, chrze­ścijańskim kobietom w cesarstwie wiodło się znacznie lepiej.

Zgodnie z prawami żydowskimi wspólnoty chrześcijań­skie surowo zabraniały zarówno dzieciobójstwa, jak i aborcji. Istniały również podobne zakazy dotyczące rozwodu, cudzo­łóstwa, wykorzystywania i wszelkich form nienaturalnych związków. Mężowie mieli kochać swoje żony jak „Chrystus umiłował swój Kościół” (Ef 5,25), a chrześcijańskie kobiety miały dużo większą wolność wyrażenia zgody lub jej braku na małżeństwo, w zależności od przekonania.

Ale kiedy pogański Rzym wymierał, chrześcijański Rzym zaczynał kwitnąć. Częściowo było to zasługą tego, że chrześci­janie nie zabijali swoich kobiet.

Podczas gdy przeciętna pogańska kobieta wychodziła za mąż w wieku lat dwunastu, większość kobiet chrześcijańskich nie zawierała związków małżeńskich przed ukończeniem osiemnastego roku życia. Jeśli owdowiały, presja kulturo­wa na powtórny ożenek była znacznie mniejsza, a wspólnota chrześcijańska pomagała im zaspokoić ich potrzeby. W miarę upływu lat chrześcijanie zaczęli postrzegać dziewictwo jako najbardziej szlachetne kobiece powołanie i zachęcali kobiety do tego, aby służyły Kościołowi i studiowały Pismo Święte, dając im wolność do decydowania o swoim losie i taki stopień autonomii, o którym nikt wcześniej nie słyszał w pogańskim Rzymie.

Wszystko to było świetnymi wieściami dla pierwszych chrześcijanek. Ale co to znaczyło dla ewangelizacji?

Na pewno pomogło chrześcijanom zdobyć przewagę demo­graficzna. nad poganami.

Przez pierwsze kilka wieków chrześcijaństwa populacja Rzymu dramatycznie spadała. 'Bez względu na to, jakie na­grody cesarze obiecywali rodzinom, które miały przynajmniej trójkę dzieci (co było minimum do tego, aby wyrównać przy­rost naturalny), liczebność ludności ciągle spadała. Biorąc pod uwagę dziewczęce dzieciobójstwo, złe małżeństwa i aborcje, trudno się temu dziwić.

Ale kiedy pogański Rzym wymierał, chrześcijański Rzym zaczynał kwitnąć. Częściowo było to zasługą tego, że chrześci­janie nie zabijali swoich kobiet. Trudno zwiększyć liczbę lud­ności, kiedy porzuca się żeńskie noworodki i skazuje młode, płodne kobiety na śmierć przez spartaczoną aborcję.

Jednak charakterystyczny dla chrześcijaństwa szacunek dla kobiet wraz z uznaniem świętości życia rodzinnego wpłynął nie tylko na demograficzny aspekt ewangelizacji.

Populacja chrześcijańska rosła z jeszcze jednego, bardzo podstawowego powodu, jakim były różnice pomiędzy tym, jak chrześcijanie i poganie postrzegali kobiety i życie rodzinne –różnice które sprawiały, że chrześcijaństwo było dla kobiet zdecydowanie bardziej atrakcyjne.

MAŁŻEŃSTWA MISJONARSKIE

Dane historyczne, o których mówi Stark w swojej książce, pokazują, że spośród pierwszych konwertytów na chrześcijań­stwo kobiety stanowiły zdecydowaną większość. W pewnych wspólnotach wydawały się mieć przewagę nad mężczyznami, dochodzącą do jednego mężczyzny na cztery kobiety[3].

Stark wyciąga z tego wniosek, że gdy liczba pogańskich ko­biet nieustannie się zmniejszała, a liczba chrześcijanek wzra­stała, po­gańscy mężczyźni coraz częściej szukali w swoich społecz­nościach chrześcijańskich żon. Z tej grupy pogańskich mężów wyszło jeszcze więcej nawróconych na chrześcijaństwo.

Jednak charakterystyczny dla chrześcijaństwa szacunek dla kobiet wraz z uznaniem świętości życia rodzinnego wpłynął nie tylko na demograficzny aspekt ewangelizacji.

Jako katolicy słyszymy nieustannie, że łaska nie niszczy ani nie znosi ludzkiej natury, ale zakładają, buduje na niej i ją udos­ko­nala. I właśnie do tego wniosku dochodzi Stark w swo­jej książce: chrześ­cijaństwo udoskonaliło małżeństwo i relacje po­między płciami, tworząc szczęśliwsze domy i bardziej sta­bilne małżeństwa.

W tamtych czasach, tak jak i teraz, tego rodzaju szczęście i sta­bilność były atrakcyjne. Starożytni Rzymianie widzie­li w do­mostwach pierwszych chrześcijan ten rodzaj miło­ści, szacunku i wsparcia, za którym tęsknili, dla którego my wszyscy jesteśmy stworzeni. To ich intrygowało, przyciągało i ostatecznie czyniło wielu z nich nowych konwertytów na chrześcijaństwo

Z badań Starka widzimy, jak chrześcijaństwo wkrótce ogar­nęło miejskie domy i całe sąsiedztwa. Nie było to koniecznie jakieś niezwykłe, cudowne czy ekstatyczne przeżycie, takie jak zesłanie Ducha Świętego, o którym czytamy w drugim rozdziale Dziejów Apostolskich; było to raczej coś cichego, stopniowego, ale i konkretnego, i w pewnym sensie przyniosło większą i bardziej długofalową zmianę.

Taki rodzaj ewangelizacji nie wymagał wielkich ofiar ani szlachetnych czynów, ale niezliczonych małych ofiar i uczyn­ków dnia codziennego, wszystkich wykonywanych w miłości. Wymagał odrzucenia tego, co w ówczesnej kulturze było nor­mą włączając w to dzieciobójstwo, aborcję, cudzołóstwo, ho­moseksualizm i zniewolenie kobiet — i przyjęcie innego stylu życia, innego sposobu postrzegania osoby ludzkiej.

Wymagało świadectwa życia, nie tylko śmierci, i chociaż wielu chrześcijan potykało się i upadało w swoich próbach da­wania tego świadectwa, to mimo wszystko je dawali. A kultura je zauważała.

DZIEŁA MIŁOSIERDZIA

Świadectwo życia, jakie dawali wcześni chrześcijanie, nie ograniczało się jednak do ich własnych domostw. W kontak­tach między sobą i z szerzej rozumianą społecznością przekła­dali swoją wiarę na praktykę.

Zwróć uwagę, jak chrześcijańska wspólnota zachowywała się podczas wielkich plag, które nawiedziły cesarstwo rzym­skie podczas pierwszych wieków po Chrystusie.

W świecie starożytnym żadna wojna nie pochłonęła tylu istnień ludzkich co masowe epidemie. Starożytni bali się epi­demii tak, jak my boimy się terroryzmu. Pewnie nawet bar­dziej. Nie rozumieli jej przyczyn, rzadko kiedy znali lekarstwo i — w niewyobrażalnie zatłoczonych miastach — nie potrafili powstrzymać jej rozwoju.

Z tego powodu, kiedy wybuchała epidemia, najbogatsze ro­dziny uciekały na wieś. Lekarze uciekali razem z nimi. Reszta ludzi pozostawała, aby umrzeć.

I bez żadnej pomocy, nawet podstawowej opieki pielęgniar­skiej, rzeczywiście umierali. Rodzice porzucali chore dzieci. Dzieci po­rzucały chorych rodziców. Sąsiedzi porzucali sąsia­dów. Więzi ro­dzinne, przyjaźnie warte były tyle, co nic. Kiedy bogaci i lekarze ucie­kali, to samo robili kapłani świątynni. Nie mieli czym pocieszyć cho­rych, nie mogli przypisać ich cier­pieniu żadnego znaczenia. Po prostu brali swoje kosztowności i uciekali, podczas gdy ci, którzy po­zostali, izolowali się od siebie nawzajem, porzucając tych najbardziej chorych na ulice, aby tam umarli wśród tych, którzy już nie żyli.

W swojej książce Stark przygląda się dwóm większym epi­demiom, które uderzyły w cesarstwo rzymskie — jednej w roku 165 n.e. i drugiej w roku 251 n.e. — i odnotowuje, że każda z nich pochłonęła od ćwierci do jednej trzeciej ludności cesar­stwa. Zauważa również, że te liczby nie odnosiły się do popu­lacji chrześcijan w miastach. W jakiś sposób, w pośrodku tego umierania, liczba chrześcijan nadal wzrastała [4].

Jak to możliwe?

To kolejny przykład, że chrześcijanie nie żyli jak ich pogań­scy sąsiedzi. Zamiast tego starali się żyć jak Chrystus, co ozna­czało, że byli gotowi oddać swoje życie za siebie nawzajem. Kiedy inni ucie­kali, chrześcijanie pozostawali. Opiekowali się swoimi chorymi. Zaj­mowali się swoimi umierającymi. Zajmo­wali się również cho­rymi i umierającymi poganami — przyja­ciółmi i sąsiadami porzuconymi przez swoje rodziny.

„Bezbożni Galilejczycy" pomagają nie tylko Swoim bied­nym, ale i naszym”, napisał w liście do przyjaciela. „Wszyscy widzą, że nie doświadczają z naszej strony żadnej pomocy" (Julian Apostata)

Około roku 260 biskup Aleksandrii Dionizy tak pisze o jed­nej z tych masowych epidemii:

Większość z naszych braci chrześcijan okazała bezgranicz­ną miłość i lojalność, nigdy się nie oszczędzając i myśląc o sobie na­wzajem. Nie zważając na niebezpieczeństwo, zajmowali się cho­rymi, pomagając im w każdej potrzebie i służąc im w Chrys­tusie i razem z nimi opuszczali to życie w pogodzie ducha i szczęściu; zarażali się od innych cho­robą, biorąc na siebie chorobę swoich bliźnich i radośnie przyjmowali ich bóle (...), zatem taki rodzaj śmierci, wyni­kający z wielkiej poboż­ności i silnej wiary, wydaje się pod każdym względem równy męczeństwu[5].

Słowa Dionizego potwierdzają inne starożytne relacje, w tym list wielkiego wroga Kościoła, cesarza Juliana. Wyrażał on swoją frustrację wobec pogan, którzy nie wykazali się taką samą miłością jak chrześcijanie.

„Bezbożni Galilejczycy" pomagają nie tylko Swoim bied­nym, ale i naszym”, napisał w liście do przyjaciela. „Wszyscy widzą, że nie doświadczają z naszej strony żadnej pomocy"[6].

ODWAŻNA MIŁOŚĆ

Widział to każdy, dlatego też Stark uznaje chrześcijańską dobroczynność podczas tych wielkich epidemii za poważny czynnik, który przyczynił się do wzrostu chrześcijaństwa.

Tak jak w przypadku kobiet i rodzin, była to, w pewnym sensie kwestia demografii. Nawet w pośrodku najstrasz­liwszych plag podstawowa opieka pielęgnacyjna zmniejsza wskaźnik umieralności o niemal dwie trzecie. Bazując na tym, Stark stwierdza, że o wiele mniej chrześcijan niż pogan umarło podczas tych epidemii. To z kolei przyczyniło się do względ­nego wzrostu ich populacji w tych miastach.

Poza statystykami przetrwania chrześcijańska troska o sie­bie nawzajem i o swoich pogańskich sąsiadów była inspirują­ca. Światu, który wierzył, że cierpienie nie ma żadnego sensu, gdzie pogańska wiara nie mogła zapewnić ani pocieszenia, ani wyjaśnienia tragedii, która się rozgrywała, i gdzie brakowa­ło zwykłej ludzkiej uprzejmości, chrześcijaństwo dawało coś zupełnie innego. Dawało sens. Dawało pocieszenie. I dawało w społeczności miejsce, gdzie ludzie doświadczali miłości i opieki, a nie opuszczenia.

Starożytny poganin zauważył raz, że „stoicy nauczyli się przez­wyciężać strach przed śmiercią przez trwającą całe życie surową dyscyplinę, podczas gdy chrześcijanie przezwyciężają strach przed śmiercią z przyzwyczajenia”. To właśnie ten brak strachu był tym, co pogański Rzym widział w chrześcijanach, którzy się nim zajmowali, brak strachu, który nie tylko prze­kraczał brak strachu wielkich stoików, ale który był naznaczo­ny, jak powiedział biskup Dionizy, pogodą ducha i szczęściem.

Biorąc to wszystko pod uwagę, nie zaskakuje to, że wie­lu pogan, którzy przetrwali epidemię, nawróciło się na religię tych, którzy troszczyli się o nich aż do odzyskania zdrowia. Chcieli mieć to, co mają chrześcijanie pogodne szczęście, nie mówiąc już o radości, odwadze, wspólnocie i dobrym zdro­wiu. W czasach próby obietnice świata pogańskiego i obietnice Chrystusa zostały wys­ta­wione na próbę. Jedna z tych obietnic zawiodła.

LUDZIE WYŁĄCZENI

Wczesny dokument z drugiego wieku, List do Diogneta, opi­suje ten proces chrystianizacji kultury w subtelny, ale i głęboki sposób [7].

List zaczyna się od uwagi: „Chrześcijanie nie różnią się od innych ludzi ani miejscem zamieszkania, ani językiem, ani strojem”.

Dla nas może się to nie wydawać jakąś szczególnie cenną obserwacją. Ale w drugim wieku to było coś bardzo radykal­nego. W wizji Starego Testamentu na świecie istniały dwie rasy Żydzi i po­ganie. Z narodzinami Kościoła stało się tak, jakby powstała trzecia rasa, rasa nawróconych Żydów i po­gan, która nie wyróżniała się krajem, językiem, strojem czy zwyczajami.

Świat starożytny widział chrześcijan jako tych, którzy zajmu­ją się zwykłymi sprawami w niezwykły sposób, i tak też ich rozpoznawał.

W liście czytamy dalej

Stosują się do miejscowych zwyczajów w ubraniu, jedze­niu, sposobie życia, a przecież samym swoim postępowa­niem uzewnętrzniają owe przedziwne i wręcz paradoksalne prawa, jakimi się rządzą (...). Żenią się jak wszyscy i mają dzieci, lecz nie porzucają nowo narodzonych. Wszyscy dzielą jeden stół, lecz nie jedno łoże (...). Słuchają usta­lonych praw, z własnym życiem zwyciężają prawa. Kochają wszystkich ludzi, a wszyscy ich prześladują (..). Jednym słowem: czym jest dusza w ciele, tym są w świecie chrze­ścijanie (..) Niewidzialna dusza zamknięta jest w widzial­nym ciele i o chrześcijanach wiadomo, że są na świecie, lecz kult, jaki oddają Bogu, pozostaje niewidzialny.

Jest to z pewnością fragment godny odnotowania, bogaty w lekcje dla dzisiejszego Kościoła. Jednak trzy wersety się wyróżniają.

Najpierw, „stosują się do miejscowych zwyczajów (…), a przecież samym swoim postępowaniem uzewnętrzniają owe przedziwne i wręcz paradoksalne prawa, jakimi się rzą­dzą". Chrześcijanie różnią się od współczesnych sobie ludzi nie głównie tym, że są rzucani na pożarcie lwom i sprzeci­wiają się cesarzowi, ale zwyczajnym życiem. Tym, jak pra­cowali, jak kochali swoich współmałżonków i dzieci, jak troszczyli się o biednych. Żyli jak ludzie wyłączeni ze świata. Świat starożytny widział chrześcijan jako tych, którzy zajmu­ją się zwykłymi sprawami w niezwykły sposób, i tak też ich rozpoznawał.

Ewangelia rozprzestrze­niała się od osoby do osoby, od domostwa do domostwa, od sąsiedztwa do sąsiedztwa, na­wra­cając całe miasteczka, całe prowincje, i w końcu całe Cesarstwo.

Po drugie, „czym jest dusza w ciele, tym są w świecie chrze­ścijanie”. Opisana jest tu zasada ożywienia, według której du­sza jest rozproszona we wszystkich członkach naszego ciała, umożliwiając nam tym samym używanie naszych rąk, oczu i głosu do wyrażania siebie, do wyrażania nas samych. W ten sam sposób autor widzi chrześcijan rozproszonych po całym społeczeństwie, którzy je ożywiają, dają mu życie i sprawiają, że świat staje się bardziej taki, jak Bóg zaplanował.

W końcu „kult, jaki oddają Bogu, pozostaje niewidzialny”. Niewidzialnie, stopniowo, ale w sposób nieunikniony i drama­tyczny – tak właśnie chrześcijańska wiara, nadzieja, miłość, nauka, cier­pienie, prześladowanie i wierność przemieniły przed­chrześ­cijański, pogański świat. Ewangelia rozprzestrze­niała się od osoby do osoby, od domostwa do domostwa, od sąsiedztwa do sąsiedztwa, na­wra­cając całe miasteczka, całe prowincje, i w końcu całe Cesarstwo.

* * *

To właśnie miał na myśli św. Augustyn, kiedy opisał proces nawracania jako jedno serce zapalające drugie. I to może stać się również dzisiaj.

Jeśli taki rodzaj zwykłego świadectwa mógł przemienić po­gańs­ki świat, to nie mamy powodu, aby nie wierzyć, że może on również przemienić pochrześcijański i neopogański świat, w którym żyjemy. Wtedy udało się to pomimo wszelkich prze­ciwności i jeśli wprowadzimy w życie te lekcje, których nauczyliśmy się od tych, którzy byli przed nami, to, pomimo wszelkich przeciwności, znów może się udać.

Ale jak mamy zacząć wprowadzać w życie te lekcje?

Scott Hahn, Nieście i przyjmujcie Dobrą Nowinę. Nieście i przyjmujcie Dobrą Nowinę.


[1] Rodney Stark, The Rise of Christian/ty, San Francisco, Hamer, 1997, s. 97 i 118.

[2] Ibidem, s. 97-98.

[3] Ibidem, s. 106.

[4] Ibidem. Zob. całościowe omówienie przez Starka zagadnienia maso­wych epidemii i nawróceń na s. 73-94s.

[5] Ibidem, s. 81.

[6] Ibidem, s. 84.

[7] Na podstawie „The Epistle of Mathetes to Diognetus”, [w:] The Ante­-Nicene Fathers, [red.] A. Cleveland Coxe, A. Roberts, New York, Christian Literature Publishing Co., 1885, s. 25-30. Polskie tłumaczenie za https:// opusdei.pl/pl-pl/article/list-do-diogneta/ [dostęp: 29.01.2015]